Indonesia-Globetrotter

piątek, 12 stycznia 2018

Azja again - na początek Chiny



Po niemal rocznej przerwie wracam do Azji.
Tym razem nie sam, a z ziomeczkami 

Za 1930 pln kupiliśmy bilety AirChina z datą na 3 listopada z Warszawy do Sajgonu przez Pekin oraz powrotne z Bangkoku również przez Pekin do Wawy. Tak zwana opcja multi-city. Chłopaki wojażują do 23 listopada a ja do 14 grudnia.

15,5 godzinna przesiadka w stolicy Chin podpowiadała nam, że to wystarczająco dużo czasu na zwiedzenie miasta.
Wylądowaliśmy przed wschodem słońca a Pekin o tej porze roku był już dosyć chłodny.
Po wylądowaniu stanęliśmy w kolejkę (pierwszą z miliona, jak się później okazało) po bezpłatną, 24-godzinną wizę. Staliśmy w niej ok 3 godzin. To znaczy jeden z nas stał, a trzech siedziało bądź spało. Zmienialiśmy się co jakiś czas. W miarę upływu czasu wypełnialiśmy coraz to nowe papiery (raz białe, po czym żółte i znowu białe), o których dowiadywaliśmy się od przypadkowo napotkanych turystów. Wszyscy byli sfrustrowani. Ci z odwiedzających, którzy mieli krótszą przesiadkę, rezygnowali w trakcie stania w kolejce, uświadamiając sobie, że nie wystarczy im czasu. Obsługiwała nas jedna osoba, kiedy reszta pracowników miotała się bez celu albo ... spała za ladą. 

Słabo widać, ale siedzi tam skurczybyk podparty ręką


Kolejne 2 godziny straciliśmy na kolejnych kolejkach (masło maślane), kontrolach na każdym kroku i próbach dogadywania się po angielsku, z czym w Chinach jest bardzo ciężko.
Pani z obsługi na moje pytanie jak połączyć się z WiFi odpowiedziała z miłym uśmiechem, że ona nie wie, bo nie korzysta. -"Aha, to przepraszam".
Babeczka od wiz na pytanie: "Którędy teraz?" , odpowiadała niczym robot, bez żadnych emocji na twarzy "Only one way" (Jest tylko jedna droga). "Ale gdzie, Pani?" - i znowu "Only one way", "Tam?" pytaliśmy wskazując palcem - "Only one way i ch@%!". Nazwaliśmy ją Łanłej, poszliśmy i się zgubiliśmy.

Podobnych sytuacji było więcej. Koniec końców udało nam się "uciec" z lotniska, które, niczym w filmie Piła, stawiało nam wiele przeszkód i zadań do wykonania.
Poniżej krótka relacja zdjęciowa z Zakazanego Miasta i słynnego placu Tian’anmen w Pekinie.
   
        











Z 15,5 godziny w Pekinie zrobiło się nam raptem 8 na samo zwiedzanie, po którym zmęczeni dotarliśmy z powrotem na lotnisko ponad trzy godziny przed czasem, w obawie przed kontrolami i kolejkami.
 



W następnej relacji wietnamski Sajgon, czyli wizyta w największym mieście Wietnamu.

piątek, 29 kwietnia 2016

Ucieczka przed wężem



***


Dawno nic nie pisałem i tak miało pozostać. Aczkolwiek historią, która nas dzisiaj spotkała, muszę się podzielić!

Mój czas w Indonezji dobiega końca, więc postanowiliśmy wraz z Łukaszem wybrać się w jeszcze jedną podróż. Podróż choć nie daleką, to odkładaną przez nas od dłuższego czasu.
Przepiękny Wodospad Coban Sewu.

Podążaliśmy zgodnie z GPS-em, który z reguły się nie myli. Tym razem jednak wywiódł nas w pole. Dosłownie i w przenośni. 
Wskazał nam miejsce gdzieś w tropikalnym lesie, zero turystów, zero ścieżek a przed nami rzeka i most z bambusa wiszący na ręcznie zaplątanych kablach.




"To co Łukasz .. jak już przyjechaliśmy to może chociaż sprawdźmy co?" 
Ahoj przygodo! 

Parkujemy motor w krzakach, bierzemy kaski ze sobą i idziemy.
Most wyglądał względnie stabilnie, prawdziwa przeprawa zaczęła się po nim. Ledwie widoczna ścieżka prowadząca przez śliskie i strome urwisko. 
Przeszliśmy kawałek, ale wodospadu nawet słychać nie było. Później trasa zaczynała się robić jeszcze bardziej stroma a ścieżka zanikła.
Zdecydowanie łatwiej jest wejść niż zejść po takim zboczu, a że z wchodzeniem  już mieliśmy problemy, zdecydowaliśmy się wycofać.
Łukasz idzie przodem i nagle Jepppp! Łubudu!^^ Leci ze zbocza, po skałach prosto do rwącej rzeki. Ułamek sekundy. Zatrzymał się na jednej z wystających skał.
Początkowo byłem przerażony, ale on zaczął się śmiać i ja za nim. Mimo, że sytuacja śmieszna nie była.
Pomogłem mu wyjść i wracaliśmy już w stronę mostu, gdy Łukasz powiedział:
- "Nie mam telefonu"
- "Nie"
-"Tak"
- "Zartujesz"
- "Nie"

Wróciliśmy się więc do miejsca, w którym spadł. Łukasz ewidentnie nie chciał schodzić tam ponownie twierdząc, że może jednak telefon wypadł mu gdzieś wyżej ^^

Koniec końców znalazłem kij bambusowy, na którym opuściłem go w dół.
Znalazł telefon niemalże od razu mówiąc, że widział go już wtedy, gdy spadł, ale myślał, że to... tafla wody się tak błyszczy..

W momencie, gdy pomagałem mu wyjść, żaba wyskoczyła z lasu pomiedzy nas. Nie zdążyłem się zastanowić nad tym, co tak właściwie się wydarzyło, gdy zaraz za nią wystrzelił jak z procy wąż!
Wąż spadając, prześlizgnął się po moim ramieniu. Odkoczyłem w mgnieniu oka, krzycząc tylko do Łukasza "Spi... uciekamy!" Ten został w miejscu, śmiejąc się z mojej reakcji. Podobno miałem komiczny wyraz twarzy i wystartowałem, aż się za mną zakurzyło.
Zareagowałem pod wpływem chwili, Łukasz stał trochę dalej i widział, że wąż spada do szczeliny, w której kilka sekund wcześniej on sam się znajdował.


Ocena sytuacji "na chłodno": 
- gatunek węża to na 90% kobra królweska (brunatny, wpadający w czarny kolor; zamieszkuje tropikalne lasy bambusowe)
- gdyby Łukasz szukał telefonu chwilę dłużej, wąż wskoczyłby prosto na niego
- gdybym pomagał mu wejść sekundę lub dwie później, wąż zawisłby gdzieś w okolicach mojej głowy/szyi a ja zapewne puściłbym Łukasza.

Takie prawdopodobne scenariusze moglibyśmy mnożyć, ale prawda jest taka, że obaj mieliśmy przy tym sporo szczęścia.

Kobra królewska, jak większość węży, unika kontaktu z ludźmi. Aczkolwiek w sytuacji zagrożenia, jaką niewątpliwie mogła być ta, kobra rozkłada swój "kaptur" i w zależności od stopnia zagrożenia: odstrasza, albo atakuje.

Chyba, Goku nam trochę sprzyjał ;)

Wycieczka, w której nic nie zobaczyliśmy, a którą zapamietamy do końca życia ;)


***


wtorek, 23 lutego 2016

Ruszamy w świat! Czyli polski trip świąteczno-sylwestrowy, cz. 5 - ostatnia




***

Opuszczamy naszą maleńką wyspę Kenawa i wracamy na Sumbawę.

W międzyczasie jeszcze szybki prysznic w Indomaret (tak, tak w Indonezyjskich mini-marketach można się załatwić i wziąć prysznic.. chyba), po czym od razu udjemy się na Lombok, gdzie będziemy świętować nadejście nowego roku.

W oddali wyspa Kenawa.

Póżnym popołudniem 30 grudnia dotarliśmy do Kuty na Lombok. Tam już zaprzyjaźniony z nami Janek (właściciel Homestay'u miał na imię Jan, czyt. Dżan), czekał na nas z pokojami i miejscowym trunkiem, bo tego dnia wypadały urodziny jednego z uczestników naszej wyprawy ;)
Swoją drogą polecam jego miejsce - Join Homestay, Kuta Lombok. Nowe, zadbane pokoje i wyśmienite jedzenie. m.in. najsmaczniejsza mahi-mahi, jaką w życiu jadłem! 

Monika - królowa przestworzy


Sylwia - królowa ananasów!




Monika - w swoim żywiole



Sylwia - w swoim żywiole?

Łukasz (mały) spalił się tego dnia na kraba, więc jego zdjęć nie wrzucam.
31 grudnia spędzamy na byczeniu się na przepięknej plaży Tanjung Aan nieopodal Kuty.

Zdjęcie jak z folderu turystycznego

W noc sylwestrową świętujemy na lokalnej plaży. Mieliśmy trochę lokalnego trunku, ale też dwie butelki polskiej czystej, które przywiozła Asia i której bardzo dziekujemy ;)
Do tego potrzebna była jeszcze popitka..

Co do samego sylwestra .. pierwszy raz obchodziłem go poza Europą a drugi - poza Polską. 

Abstrachując od tematu plaż, muzyki reggae czy krótkich spodenek, to nie wydarzyło się nic, co by mnie urzekło.
Ludzi nie było zbyt wiele, nikt sie nie upił do nieprzytomności a w domu byliśmy już przed 1:00. W sumie nie wszyscy ^^

Nie mam na myśli, że było źle. Bo było dobrze ;)



***

Pierwszego stycznia (o dziwo wszyscy zdrowi) zdecydowaliśmy się jechać na tzw. różową plażę (Pink beach), która znajduje się na trudno dostępnym cypelku w południowo - wschodniej części wyspy Lombok.
W pewnym momencie droga zmieniła się w żwirówkę, żeby za chwilę w ogóle zniknąć. Jechaliśmy ok 5-10 km/h omijając dziury. Niektóre to wręcz wyrwy w ziemi.

Dojechaliśmy i .. rozczarowaliśmy sie.. Mnóstwo ludzi, jak na odpuście w Kamiance. Tysiące Indonezyjczyków, którzy wlepiali w nas wzrok, a plaża wcale nie wyglądała na różową.

Zamówiliśmy więc łódkę na pobliską wyspę. W oczekiwaniu postanowiłem wejść na pobliskie wzgórze, z którego plaża wyglądała o niebo lepiej..


Plaża ma różowy odcień gdy piasek jest mokry i spojrzymy na nią z pewnego kąta.
Na tym zdjęciu widać lekki odcień różu.







Rejs na wyspę był strzałem w dziesiątkę


Nie było na niej prawie nikogo, a woda była chłodna i orzeźwiająca, co w Indonezji jest rzadkością.


Spędzamy tam czas do wieczora, po czym wracamy do homestay'u, pakujemy manatki i następnego dnia wyruszamy dalej w drogę.
Wcześniej żegnamy Sylwię i Asię, które musiały już wracać odpowiedno do Dżakarty i Polski.
Sampai jumpa lagi! :)

***

Nie to, że ponownie musieliśmy pchać samochód, bo Łukasz zapomniał wyłączyć świateł, to jeszcze coś nam zaczęło stukać nad nadkolem. Zajechaliśmy do miejscowego specjalisty, po czym Łukasz przypadkiem odkrył, że mamy wyszarpaną na 10 cm dziurę w kole. Jazda z taką oponą byłaby niebezpieczna dlatego zdecydowaliśmy się ją wymienić.
Tak na dobrą sprawę to był początek naszych problemów z samochodem ..

Transport publiczny ;)


Po ok. trzech godzinach dojechaliśmy do portu na północy. Zostawiliśmy samochód na parkingu i wypłynęliśmy na rajskie wyspepki Gili Gili. Są to trzy wysepki położone na wschód od Lombok, które z roku na rok przyciągają coraz więcej turystów, w szczególności Gili Trawangan. Dlatego tej nie odwiedziliśmy. Zdecydowaliśmy sie na Gili Air i Gili Meno - w tej kolejności.

Transfer łodzią, która była przeładowana i ludźmi i towarem.

Gili Air

Udało nam się znaleźć pole na rozbicie namiotu
Fakt faktem, że pomiedzy palmami, z których co jakiś czas spadały kokosy, ale zachowaliśmy bezpieczną odległość

Wysepli Gili Gili słyną z tego, że nie używa sie na nich żadnych pojazdów spalinowych. Pomimo tego, że zamieszkuje je całkiem sporo Indonezyjczyków. Używają oni rowerów, motorów napędzanych.. chyba elektrycznie czy też bryczek konnych. 

Morze podczas odpływu. W oddali Lombok




Piwko przy zachodzie słońca - coś pieknego ^^






A to widok z namiotu 

Na Air i Meno spędziliśmy po dwa dni i dwie noce. Generalnie byczyliśmy się na wszelkie możliwe sposoby.


Kolejny zachód słońca

Monika i jej artystyczne zdjęcia^^


Wiele ładnych zdjęć na moim blogu wychodzi z pod jej ręki.

Polecam jej bloga: 
https://buszujacawswiecie.wordpress.com/2016/01/22/swiateczny-trip-cz-3-wyspy-gili/




A to moje!
Też postarałem się o trochę artystyki - widzicie tę linię ;)

Ach.. zmęczony byłem, ileż można tych zachodów słońca oglądać ..

***


Przepływając z Air na Meno zahaczyliśmy jeszcze o snoerkeling. Widzieliśmy żółwia i kilka ładnych, kolorowych rybek




Gili Meno leży po środku trzech wysepek i jest najspokojniejszą, najrzadziej odwiedzaną przez turysów wyspą. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. To jest miejsce, gdzie można naprawdę odpocząć. Nawet miejscowi nie próbują wciskać Ci swoich produktów tak, jak na pozostałych dwóch.





Meczet na środku wyspy, który był przesadnie aktywny. Nadawali z niego po kilka godzin dziennie. Od południa do późnego wieczora

No tak .. to był minus. 
Mieszkaliśmy bardzo blisko niego :/



Na Meno znajduje sie nawet jeziorko



Znaleźliśmy też węża, którego coś wyrzuciło na brzeg wyspy.

Wydaje mi się, że to bardzo groźny gatunek węża morskiego. Opisywałem ten i kilka innych gatunków tu:
http://asia-globetrotter.blogspot.co.id/2013/04/weze-weze-weze.html



Po 4 dniach spędzonych na robieniu niczego (co również jest czasochłonne), czekaliśmy na łódkę powrotną na Lombok.



Na parkingu, gdzie zostawiliśmy samochód trzymają koguty do walk

A co do samochodu .. Stało biedactwo 4 dni, 4 noce na parkingu i już nie chciało odpalić. No cóż .. kolejny raz pchaj!

Udało się.. ruszamy do podnórza Rinjani. To ta bestia naprzeciw - 3726m. Trzeci najwyższy wulkan w Indonezji.



Nie będziemy go zdobywać, bo to już poważniejsza ekspedycja, ale zamierzamy odwiedzić wioskę Sasaków (rdzenny lud zamieszkujący wyspę Lombok) i dwa wodospady nieopodal.



Ot i tradycyjna wioska Sasaków.

Trafiliśmy akurat na strzyżenie, które odbywa się w taki oto sposób 



Łukasz (duży) był tu pół roku wcześniej i zapoznał nas z szefem wioski, który ugościł nas w tradycyjny sposób - ryż z Jackfruit'em (owoc chlebowca), mocna kawa (siekiera wręcz) i miejscowy trunek, który smakował jak zacier, który był w trakcie procesu fermentacji.


Pomyśleć, że pół roku wcześniej nie mieli oni tu nawet toalety, załatwiając swoje potrzeby gdzieś na skraju wioski




Po drodze zahaczamy jeszcze o punkt widokowy i ruszamy poszukiwać wodospadów


Pierwszy z nich znajdował się tylko 10 minut drogi spacerkiem od miejsca, gdzie zaparkowaliśmy samochód. Nazywa się Sendang Gila, co w wolnym tłumaczeniu oznacza szalone żródło.




Siła uderzeniowa opadającej wody była dosyć duża




Po krótkiej kąpieli udajemy się do następnego wodospadu, który znajduje się trochę głębiej w dżungli.


Świetne ujęcie Moniki :)

No i jesteśmy - Tiu Kalep. Jeden z dwóch najpiękniejszych wodospadów jakie widziałem.




Zwycięzca! Tym razem dotarł sam - bez kijka.

Ale ponownie w japonkach ^^

zdjęcie nam za to ładne zrobił ;)



Lokalni też przychodzą tu popływać 

Jak to się mówi: "Woda wyciąga" ^^ Więc przyszliśmy na małą szamkę 
Mieli świeże avokado i jakąś dziwną odmianę manggo, o kolorze marchwi, które wchodziło w zęby.

Ruszamy w drogę powrotną na Bali.

Indonezyjczycy już mnie chyba niczym nie zaskoczą.. 
Ciekawe czy na głowach usadziliby jeszcze z kilku?

Taki tam .. zachód słońca

W drodze na prom siadła nam klimatyzacja w samochodzie, co jak się możecie domyśleć, było dość sporym problemem przy takiej temperaturze. Wracaliśmy przy otwartych oknach. Dobrze, że wieczory są trochę chłodniejsze.

Do portu zajechaliśmy trochę wcześniej niż zakładaliśmy, bo ok 22. Godzinę później wypłynęliśmy. Byliśmy święcie przekonani, że dopłyniemy w 6 godzin tak jak to było z Bali na Lombok. Zaoszczędzili byśmy na noclegu ^^. Jednak prom w stronę Bali ma widocznie "korzystniejsze wiatry" i już po trzech godzinach dobiliśmy do Padang Bai na wyspie bogów. 
2:00, środek nocy, co tu robić? No nic - jedziemy do Ubud. "Nie śpieszmy się, może akurat świt nadejdzie".
Do Ubud dotarliśmy po godzinie jazdy. 
3:00. Ciemno. Na ulicy oprócz psów nie widać nikogo. Chyba zachowywaliśmy się głośno szukając hostelu i rozmyślając nad planem bo jakaś babeczka wyszła z hotelu. Utargowaliśmy z nią, że zapłacimy za pół nocy. Ach ta siła perswazji ^^



Następnego dnia trochę przychorowałem a ekipa odwiedza kilka miejscowych świątyń. 

świętoszki 

Świątynia Goa Gajah






Kolejnego dnia wstawiliśmy samochód do mechanika, aby naprawić klimatyzację. Wcześniej musieliśmy go popchnąć, bo znowu nie chciał ruszyć. Był to nasz przedostatni dzień podróży. Straciliśmy dwie cenne godziny, ale udało się - kompresor wymieniony, klima naprawiona.
Ruszamy na północ Bali! Tam jeszcze nie byłem :) 

...



...

Nie minęło 20 minut a tu huk! Myślałem, że na coś najechałem, ale okazało się, że pękła opona. I to jak!



Tak, tak - to ta zapasowa opona, którą wstawiliśmy zaledwie kilka dni temu. 
Powinniśmy ją od rau wymienić na standardową ale już mniejsza z tym.

Mamy kolejny problem.




Wstawiamy z powrotem tą starą, która jeszcze jakoś się trzyma. W międzyczasie mamy jeszcze kilka drobnych komplikacji i schodzi nam się praktycznie do wieczora.

Dziewczyny w tym czasie też były zajęte...


Próbujemy tego samego dnia podjechać do wulkanizacji, ale niestety wszyscy w okolicy są zamknięci. Z braku laku, spędzamy jeszcze jedną noc w Ubud(już nie było zniżki "za pół kwoty") i kolejnego dnia rano po wymianie opony, zmęczeni przygodami związanymi z samochodem stwierdzamy, że ruszamy w podróż powrotną do domu.

Rejs Bali - Jawa

Trochę niespełniony, bo pomimo, że był juz sześć razy na Bali, to jeszcze nigdy nie odwiedził północnej części wyspy. Jeszcze będzie czas...


*** 

Tak się kończy nasz polski trip świąteczno-sylwestrowy. Jeszcze tylko wspomnę, że ostatniego dnia akumulator padł nam nawet podczas 5-minutowego tankowania paliwa na stacji. Żeby go "rozbujać" musieliśmy zblokować zakorkowaną ulicę. Ludzie musieli mieć niezły ubaw widząc dwójkę białasów kierujących ruchem, a trójke pchających samochód. Dobrze, że ja byłem tym w środku ^^


Podsumowując wszystko, wycieczka była bardziej niż udana, a towarzystwo doborowe.
Zmieściliśmy się w zakładanym budżecie. Oby więcej takich tripów!


Dziękuję za uwagę. 
Robię długą przerwę od pisania.
Pozdrawiam! ^^


***